Mnożymy modlitwy i nabożeństwa. Czytamy coraz więcej lektur duchowych. Wstępujemy do licznych wspólnot. Szukamy Boga bardzo łapczywie, a jednak z czasem spostrzegamy, że towarzyszy temu wszystkim jakaś pustka, brak i rozczarowanie. Wtedy wzmaga się w nas frustracja, bo przecież szukamy duchowej satysfakcji tak usilnie i długo, że efekty powinny być widoczne. Efekty. No właśnie. W pewnym momencie, a właściwie za każdym razem, kiedy podejmujemy jakąś duchową inicjatywę, powinniśmy zadać sobie pytanie: „dlaczego właściwie to robię?”, do czego dążę? Naraz może się okazać, że oczekuję czegoś konkretnego, czegoś chcę i pragnę. Może jakiegoś objawienia, które odpowie na moje najważniejsze pytania? Może głębokich doznań emocjonalnych i uniesień duchowych? A może zwyczajnego poczucia, że zrobiłem dziś wszystko, co moje przyzwyczajenie nakazuje (różaniec, koronka, lektura pisma, komentarza, litania, nowenna; za zmarłych, rodziny, ojczyznę, parafię, ofiary wojny, pogan, kapłanów, sieroty i dzieci nienarodzone, biednych, chorych, rządzących...) Dużo chcemy wymodlić z dobroci serca, ale bez ćwiczenia się w ufności, możemy popaść w modlitewną nerwicę natręctw i jedyne co w ten sposób osiągniemy, to potok słów wysłany do Pana Boga w przekonaniu, że On chyba nie wie, ile złego się na tym świecie dzieje i co trzeba by tutaj naprawić.