14 września 2024

W cieniu krzyża

Jezus nie uczy nas szukania cierpienia. Tego szukać nam nie trzeba, bo ono zwyczajnie jest. Odkąd na świecie jest grzech, są w nim choroby, ból i łzy. Śmierć jest konsekwencją grzechu, która nie była wpisana w Boski plan na początku stworzenia. Na kartach Pisma Świętego parokrotnie czytamy o smutku Jezusa, o tym, że zapłakał nad losem człowieka. Boga nie cieszy ludzkie cierpienie.

„Cierpienie samo w sobie nie czyni nas lepszymi, a wręcz możemy stać się gorsi. Żaden człowiek nie stał się lepszy tylko dlatego, że bolało go ucho. Cierpienie, które nie jest uduchowione, nie czyni człowieka lepszym, ono go niszczy. Złoczyńca po lewej Stonie nie stał się lepszy po ukrzyżowaniu: to ciemnienie go przeszyło, poparzyło i poplamiło jego duszę. Odmawiając cierpieniu jakiegokolwiek sensu, kończy na myśleniu tylko o sobie i o tym, kto mógłby zdjąć go z krzyża.

Taki jest los tych, co stracili wiarę w Boga. Nasz Pan na krzyżu jest dla nich tylko jednym ze skazańców w historii. Potrafią odkryć przeznaczenie rzeczy, którą biorą do rąk, ale nie pytają o sens własnego życia. A skoro żyją bez celu, cierpienie czyni ich zgorzkniałymi, zatruwa ich, aż w końcu wielkie podwoje życiowej szansy zatrzaskują się tuż przed ich nosem i podobie jak złoczyńca po lewej stronie odchodzą w ciemność bez błogosławieństwa.” (Abp Fulton Sheen)

Bł. Franciszek Maria od Krzyża Jordan mówił, że wielkie rzeczy powstają tylko w cieniu krzyża. Ale co właściwie to wszystko znaczy dla nas w codzienności? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie szuka cierpienia. Nie wykrzykujemy radoście na myśl o ewentualnym nieszczęściu. Zarzuca się nam chrześcijanom, że „lubimy smutek” i „każemy sobie i innym cierpieć”. Gdyby tak rzeczywiście było, znaczyłoby to, że wcale nie zrozumieliśmy nauki Chrystusa i pominęliśmy najważniejszy element Jego życia - zmartwychwstanie. To zmartwychwstanie do życia wiecznego jest celem, a śmierć i cierpienie są jedynie drogą i środkiem. Czy koniecznym? Czy aby się zbawić musimy cierpieć?

Jezus nie uczy nas szukania cierpienia. Tego szukać nam nie trzeba, bo ono zwyczajnie jest. Odkąd na świecie jest grzech, są w nim choroby, ból i łzy. Śmierć jest konsekwencją grzechu, która nie była wpisana w Boski plan na początku stworzenia. Na kartach Pisma Świętego parokrotnie czytamy o smutku Jezusa, o tym, że zapłakał nad losem człowieka. Płakał przy grobie Łazarza i płakał u bram Jerozolimy, wiedząc, jaki los czeka jej mieszkańców. Boga nie cieszy ludzkie cierpienie. On, choć nie musiał, wybrał wziąć je również na swoje barki. Przeżyć głód, zmęczenie, chłód, żal, ból fizyczny i cierpienie duszy, wybrał przeżyć bolesną i długą agonię, by towarzyszyć człowiekowi we wszystkich cierpieniach ciała i ducha. I przeżył to wszystko, trwając na modlitwie, przy Ojcu, przebaczając swoim oprawcom i nie tracąc nadziei. 

To jest wzór, dany nam do naśladowania.

„Jeżeli chcesz dojść do posiadania Chrystusa, nie szukaj Go nigdy bez krzyża.” (św. Jan od Krzyża)

Prawdziwą przyjaźń i miłość poznaje się nie w chwilach, kiedy wszystko jest dobrze, ale wtedy, gdy wszystko się wali, gdy jest ciężko, kiedy się nam nie chce, kiedy rzeczywistość nie idzie po naszej myśli. Człowiek ma często dwie ścieżki szukania Pana Boga. 

Pierwsza jest wtedy, gdy czujemy niewymowną radość. Jest nam tak dobrze i wszystko tak się pięknie układa, że przepełnieni wdzięcznością śpiewamy Bogu pieśni, chwalimy Go, uwielbiamy, ale gdy emocje opadają (a opadają zawsze prędzej czy później), wchodzimy w czas oziębłości. Zaprzestajemy podjętych postanowień. Cierpimy i grzeszymy, odwracając twarz od Krzyża, bo pozwalamy, by pierwsze skrzypce w naszych sercach grało poczucie osamotnienia i „niebycia godnym”. Nabroiłem, więc już nie podobam się Bogu. Nie czuję już tej miłości, co miesiąc temu, więc rezygnuję z modlitwy, Mszy, czytania Słowa, dobrego uczynku. Poczekamy, zobaczymy. Może za jakiś czas entuzjazm wróci i znów na skrzydłach wiary zostanę uniesiony do Pana Boga. Przecież mamy radować się w Panu!

Druga ścieżka, to droga odwrotna. Jak trwoga, to do Boga. Wracamy, gdy jest nam źle, kiedy spotyka nas nieszczęście. Z kolei, gdy codzienność dobrze się układa, żyjemy tak, jakbyśmy Boga nie potrzebowali, albo potrzebowali Go tylko na niedzielę, bo kościół tradycyjnie trzeba odwiedzić. Jednak w dobrostanie, jakoś tak nam do Pana Boga nie po drodze, bo On przecież jest taki smutny i cierpiący. Jakoś to nie współgra mi to z obecnym radosnym stanem. Otworzę się przed Bogiem, kiedy ktoś mi złamie serce, kiedy dziecko zachoruje, współmałżonek odejdzie, albo wyrzucą mnie z pracy. Wtedy się Bogu wypłaczę, bo On przyszedł pocieszać strapionych.

Życie człowieka nie biegnie po równinie. Ścieżkę wewnętrznego stanu i rozmodlenia w każdym z nich doskonale ilustrują Psalmy. Mamy złorzeczące, błagalne, dziękczynne, pokutne, chwalebne. Każdy stan ducha jest dobry, by budować relację z Jezusem. W smutku i radości, w zdrowiu i chorobie. Bóg przyjmuje chętnie całe nasze serce, całe człowieczeństwo.

Krzyż nie jest czymś, co Panu Bogu jest potrzebne. To my potrzebujemy krzyża, aby móc go przeżyć. Aby podnieść się z upadku, potrzebujemy przebitej dłoni Jezusa wyciągniętej w naszą stronę. Aby zobaczyć nadzieję w chwilach największych trosk i obaw, potrzebujemy towarzyszenia Jezusowego w Getsemani. Aby nie zaszczepić w sercu nienawiści do tych, którzy źle nam czynią, potrzebujemy Jezusa przebaczającego z krzyża. Aby znosić cierpliwie swoje niedomagania fizyczne, potrzebujemy Jezusa biczowanego, który cierpliwie znosił każdy zadany mu cios. 

„Kiedy zagrażać wam będą wzburzone fale, kiedy będzie wam się zdawać, że toniecie, popatrzcie na Krzyż, a na nowo ogarnie was radość.” (Bł. F. Jordan)

Zdarzyło się w pewnym roku, podczas przygotowywania dzieci do Pierwszej Komunii Świętej, że rodzice zapytali księdza, czy można by zrezygnować w tym roku z kupowania dzieciom na pamiątkę krzyży na łańcuszku, a zdecydować się na przywieszkę z Maryją. „Dlaczego?” - zapytał ksiądz, pewnie z czystej ciekawości, bo nie spodziewał się odpowiedzi, która miała za chwilę paść. A odpowiedź brzmiała: „Bo krzyż jest taki depresyjny”.

Dlaczego więc Franciszek Jordan mówił o radości na widok krzyża? Z czego wynika ta rozbieżność? Wynika ona z niewłaściwego odczytania znaczenia krzyża przez rodziców. Wierni zatrzymują się czasami na krzyżu, jako właśnie na symbolu cierpienia. A krzyż niesie w sobie o wiele większe znaczenie. Temu cierpieniu towarzyszy bowiem bezgraniczna miłość - ta pierwotna, na zabój, aż po grób. Widząc krzyż, widzimy miłość. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że dał nam swojego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy miał życie wieczne! Widząc krzyż, widzimy zbawienie. Przebaczenie grzechów i nasze odkupienie. Wraz ze śmiercią Jezusa, staliśmy się znów dziećmi Boga. Otworzyło się przed nami Niebo.

Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.” (J 15,13)

Jak wielka miłość bije od Chrystusa ukrzyżowanego! Dał nam siebie cały, będąc nam przykładem. W codzienności nie trzeba, byśmy umierali dosłownie jako męczennicy (takiej chwały pragnął dla siebie np. Św. Antonii, jednak Bóg wskazał mu całkiem inne powołanie do osiągnięcia świętości). Codzienność niesie nam wiele małych krzyży, umartwień i zabijania „ja” dla „ty”. Im mniej w nas „ja”, tym więcej w nas Chrystusa, a im więcej w nas Chrystusa, tym więcej (paradoksalnie) prawdziwego „ja” we mnie samym. Jeśli więc stajemy w sytuacji, w której adekwatne jest kultowe: „żeby mi się chciało tak, jak mi się nie chce”, to znak, że stoi przed nami krzyż. Pytanie: czy go poniesiemy i jeśli tak, czy poniesiemy go z miłością?

Jezu kochany, ukrzyżowany! Bądź moją siłą w codziennych trudach i cierpieniach. Niech z Tobą uniosę każdy swój krzyż. W Tobie moja nadzieja, moc i zmartwychwstanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz