08 lipca 2024

To jest mój Kościół i mój Bóg

Można stracić wiarę, odwiedzając miejsca uświęcone. Słyszałam o tym nieraz od niejednego pielgrzyma i sama doświadczyłam pewnego dziwnego poczucia, wędrując do miejsc objawień i spoczynku świętych.

Kiedy znajomi dowiadują się, że wyjeżdżamy na kilka tygodni do Włoch, gdzie mamy zwyczaj spędzać część czasu na pielgrzymowaniu do różnych miejsc związanych z działalnością świętych i błogosławionych, często mówią: "Ale się wymodlicie!". Staram się wykorzystać sytuację i tłumaczyć, że wyjazd do Włoch to nie odwiedziny w sercu Kościoła, które najmocniej bije. To nie przyjazd do domu, który napełnia nas mocniejszą wiarą, umacnia i rozczula. O nie! Przyjazd do Włoch to próba odpowiedzi na pytanie, gdzie jest nasz skarb oraz coroczna próba wiary i uświadomienia sobie, że czas przewyższa przestrzeń (jak to ujmuje papież Franciszek). O co dokładnie mi chodzi?

W ubiegłym roku, po intensywnym, kilkudniowym rozjeździe na południu Włoch, mój mąż przyznał: "Wiesz, już u św. Alfonsa nie wiedziałem, jak się modlić. Uklęknąłem i nie czułem nic." Nazwaliśmy to wtedy przesytem, który zapewne wiązał się też ze zmęczeniem podróżą. Wymagamy od siebie wiele. I wiele wymagamy od Boga. Oczekujemy niesień, duchowych fajerwerek, a kiedy zderzamy się z wewnętrzną pustką, to uznajemy, że albo to z nami jest coś nie tak (tracimy wiarę), albo coś jest nie tak z Bogiem (bo się jakby ukrywa, "nie czujemy" Jego obecności). Potrzeba jednak czasu i rozeznania, żeby zrozumieć, że takie doświadczenie jest częścią pewnego procesu, i że należy precyzyjnie określić jego źródło.

Przez długi czas nazywaliśmy takie zjawisko przesytem. To poczucie wewnetrznej pustki, w której modlitwa męczy, a przestrzeń irytuje. W miejscach bardziej obleganych przez pielgrzymów i turystów istnieje bardzo realne ryzyko przesytu konsumpcyjnego, jeśli pozwolimy sobie na bieg po sklepach z pamiątkami, a tam zetkniemy się z tandetą, a nawet niejednokrotnie z profanacją świętości. Łatwo w tym wszystkim stracić z horyzontu samego Boga. Nie dotyczy to jednak nas, więc nie jest głównym tematem tego wpisu, ani nie jest przyczyną tego poczucia "tracenia wiary", o którym napisałam na początku.

W centrum mojej uwagi jest poczucie przesytu, którego doświadczyliśmy w ciągu pielgrzymkowym, a któremu bardziej się przyjrzałam, próbując zrozumieć, czy rzeczywiście chodzi tu o przesyt i czy "za dużo świętości" może zamknąć moje serce na Boga. Doszłam do zaskakujacego wniosku. To nie przesyt jest problemem. Jest nim niedosyt. Jak to możliwe?

Na przestrzeni ostatnich trzech lat odwiedziliśmy kilkanaście miejsc spoczynku świętych i błogosławionych, jak również miejsca objawień. Niektóre wyprawy wymagały niemałego wysiłku, gdyż dotarcie na miejsce wiązało się z długą, albo z niebezpieczną jazdą samochodem (czasami z jednym i drugim jednocześnie). Pokrętne, wąskie drogi Umbrii, choć otoczone pięknymi widokami, są koszmarem każdego kierowcy odpowiadającego za życie swoje i pasażerów. Tak docieraliśmy do Monte Sant'Angelo (miejsca objawień Michała Archanioła), Roccaporeny i Casci (miejsc związanych ze św. Ritą), Pietrelciny (gdzie urodził się o. Pio), Citta di Castello (gdzie większość życia spędziła św. Weronika Guliani), Neapolu i Pompei (gdzie, aby dotrzeć do o. Dolindo, bł. Bartolo Longo i św. Alfonsa Liguori, trzeba było się zmierzyć z zatłoczeniem i zawrotnym tempem ruchu drogowego na wzór Nowego Jorku i Bangladeszu). Po takich trasach potrzeba człowiekowi odpoczynku. Łakniemy wytchnienia, cichej modlitwy i doświadczenia dłoni Pana na ramieniu, który szepnie czule: "Dotarłeś! Czekałem tu na ciebie!". Albo że uderzy nas obecność jakiegoś świętego tak mocno, że przeżyjemy kolejne nawrócenie, uzdrowienie albo nawet objawienie! Jednak najczęściej jest tak, że nasze oczekiwania zderzają się z całkiem inną rzeczywistością. Przyjeżdżamy do uśpionego miasteczka (jak Gubbio lub Citta di Castello) i zastajemy samotnie leżącego świętego i jakby zapomniane przez świat tabernakulum w otoczeniu sztucznych, wyblakłych kwiatów, równie bladych plakatów informujacych o wydarzeniach sprzed kilku lat i ledwo palących się elektrycznych świeczek. Patrzymy na maskę twarzy świętego i czujemy w sercu jakiś zgrzyt, blokadę, poczucie wyobcowania, a w głowie pojawia się pytanie: "Czy to jest mój Kościół?", "Czy na serio ja w to wierzę? W świętość człowieka, który nawet tutaj wydaje się zapomniany?". Nazwaliśmy to przesytem wynikającym z nagromadzenia naszych wyjazdów, ale w tym roku zrozumiałam, że to wcale nie o to chodzi.

W swojej wewnętrznej pustce podczas modlitwy odsuwam na bok osobę świętego i skupiam się na obecności Pana w smutnym tabernakulum. Choć wydaje się zapomniany (i coraz mniej potrzebny, o czym świadczy niewiele Mszy Świętych w niedzielę i tygodniu), to zawsze przecież jest i czeka na nasz powrót. W tej cichej obecności pustkę zastępuje miłość, a strapienie radość. Wszystko jest w porządku. Tak, to jest mój Kościół i mój Bóg.

Skąd więc wypływa zakłopotanie? Jak to często bywa - z własnych oczekiwań, które nie zostały zaspokojone. To, czego mi brakuje podczas licznych odwiedzin u świętych, to spotkanie z żywym Kościołem! Naoczne świadectwo, że Bóg i Jego święci są kochani, czego dowodem mogą być chociażby świeże kwiaty, a już na pewno byłaby nim obecność. Spotkaliśmy się bowiem z adoracją pozbawioną adorowania, tj. Najświętszy Sakrament był wystawiony w całkiem pustym kościele. Typowa jest też niewielka liczebność wiernych na Mszach (też niedzielnych), bardzo wysoki średni wiek wiernych oraz częsty brak jedności wspólnoty podczas Eucharystii (jedni stoją, drudzy klęczą, jeszcze inni siedzą; bywają też tacy, dla których moment przystępowania do Komunii wydaje się odpowiedni do wejścia na media społecznościowe). Takie zjawiska obserwujemy nie tylko w miejscach okupowanych przez pielgrzymów (gdzie zrozumiały jest brak jedności gestów, bowiem każdy przywozi swoje przyzwyczajenia i tradycje, a wielu z obecnych to jednak zabłąkani turyści), ale są to zachowania zaobserwowane również wśród lokalnych społeczności. Jeśli więc oczekujemy we Włoszech spotkania z głęboką, odświeżającą wiarą, która podbuduje i odnowi naszą polską "skostniałość religijną", to możemy doświadczyć swoistego przewrotu przekonań. Odkryjemy na nowo skarb, jakim jest Kościół w Polsce.

Tutaj dochodzę do cytowanych wyżej słów, że "czas przewyższa przestrzeń". Chociaż więc nikt nie odwiedza wielkiego świętego, doktora kościoła Alfonsa Liguoriego, to owoce jego życia rozlały się na cały świat i przybliżają ludzi do Chrystusa. Choć do grobu tak popularnego teraz w Polsce o. Dolindo pielgrzymują głównie nasi rodacy, to jego pisma i świadectwo dotarły z Włoch do Polski i przemieniają serca! Choć św. Rita żyła osiem wieków temu w małej wiosce otoczonej górami i lasami, to świadectwo jej miłości i ufności wobec Boga rozpala serca ludzi na całym świecie!

Oczywiście, że robi się nam przykro, kiedy zwiedzając Bolonię, krocząc pięknymi zatłoczonymi uliczkami, widząc tłumy turystów i studentów, miasto tętniące i pulsujące, żywe i aktualne, pełne zderzających się ze sobą bogactwa i biedy, spotykamy puste kościoły. Wiele z nich nie jest już nawet kościołami. Stają się galeriami lub restauracjami. Niektóre (jak te w Ravennie) są już tylko urokliwym opakowaniem bez zawartości. Nie są miejscem modlitwy i nie karmią Ciałem Pańskim, a dawną sztuką, która choć jest piękna, nie nasyci duszy. Kiedy z kolei w katedrze lub bazylice znajdujemy tabernakulum, w którym obecny jest Jezus, rozpoczynamy modlitwę, zamykamy oczy i dochodzimy do wniosku, że skupienie nie jest możliwe, bo wokół nas ciągle krążą turyści. Brak ciszy uniemożliwia rozmowę z Przyjacielem. Ograniczamy się więc do jakiejś stałej modlitwy, może nawet nie wypowiedzianej sercem i czujemy, że to nie wystarczy, że nadal doświadczamy głodu, a przecież jesteśmy w tak świętym miejscu!

Jest to doświadczenie niezwykle cenne i potrzebne, bo uświadamiające nam, że nic nie nasyci nas tak, jak sam Bóg. Ani żaden święty (żywy czy umarły), ani charyzmatyk, ani kierownik duchowy, ani sanktuarium, ani najpiękniejsza na świecie bazylika. Tylko On. Obecny w głębi pałającego miłością serca, które otwiera się w cichej kapliczce, ulokowanej gdzieś na skraju mapy, poza szlakiem turystycznym, karmiący nas sobą podczas Ofiary Eucharystycznej. To jest nasz niezastąpiony skarb, cel pielgrzymki naszego życia, którego nie możemy nigdy stracić z horyzontu, ku któremu zmierzamy.

Dziękujmy Panu za łaskę wiary, za to, że w tym pełnym chaosu i rozproszeń świecie, przyciągnął nas do siebie, by nas uświęcić swoim światłem, tak, jak przychodził przez wieki do swoich świętych, by byli dla nas świadectwem Jego bezgranicznej miłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz